Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie. Więcej szczegółów znajdziesz w naszej Polityce prywatności.
Czasami życie podsuwa nam przed oczy takie scenariusze, że aż żal ich nie wykorzystać. Ja w poprzednim tygodniu miałam okazję zobaczyć scenę, jakiej zobaczyć się już nie spodziewałam i koniecznie chcę ją tutaj opisać i okrasić (no jakżeby inaczej!) swoimi przemyśleniami. Na własne oczy zobaczyłam jak nie jest w Sparku. Chcecie posłuchać? Tak czy siak posłuchajcie.
Rzecz działa się w parku. W parku leży pień zwalonego drzewa. Pień jest duży, długi i gruby - no idealne miejsce do tego, żeby mogła tam usiąść grupka osób. Na przykład grupka dzieci - jeden obok drugiego, blisko siebie, bez potrzeby siadania na trawie albo na ławkach absurdalnie od siebie oddalonych. I taką grupę dzieci, na oko przedszkolnych, zobaczyłam owego dnia w parku. Oprócz siedzących na pniu dzieci były tam osoby dorosłe - trzy albo cztery, już dokładnie nie pamiętam. Wszystkie, za wyjątkiem jednej, zidentyfikowałam jako wychowawczynie, natomiast jedna z nich była osobą z zewnątrz. Piszę o tym z taką pewnością, bo mam za sobą ponad 10 lat pracy w przedszkolu, na niejednych "warsztatach" z dziećmi byłam, z niejednego pieca chleb jadłam i wiem, że pewne rzeczy po prostu się nie zmieniają.
I teraz uwaga, przechodzę do opisu akcji. Postaram się zwrócić Waszą uwagę na każdy element, każdy ruch i jego brak, bo wszystko tutaj ma znaczenie. Weźcie proszę pod uwagę, że ja tamtędy przechodziłam, nie śmiałam stanąć i się przyglądać, choć nie powiem - odwracałam się za siebie niekulturalnie, bo uwierzyć własnym oczom nie mogłam. Czyli - mój wgląd w sytuację trwał krótko i niewątpliwie obarczony jest sporym błędem. Jednakże, jako się rzekło, patrzyłam na to doświadczonym przez życie okiem.
No dobrze, mam nadzieję, że napięcie w Was urosło i mogę w końcu przejść do rzeczy. 🙂
A więc dzieci siedziały na pniu. Równo, jeden obok drugiego. Można z niemal całkowitą pewnością założyć, że usiadły tam, bo im tak kazano, a nie dlatego, że na taki wpadły pomysł (dzieci najczęściej wpadają na pomysły z innej puli). Kobiety, które będę tutaj nazywać wychowawczyniami, stały strategicznie przy obu końcach pnia, jedna z jednej, druga z drugiej strony (gdyby ktoś miał wątpliwości…). I teraz najlepsze. Przed tymi dziećmi przechadzała się w tę i z powrotem, tempem niemal marszowym, równym kobieta z czymś szarym w ręku, o czymś opowiadając. To “coś”przykuło moją uwagę. Zaraz, zaraz - czy to ptak? Taki jakby gołąb, ewentualnie sójka… Tak, to chyba ptak. Żywy? Nieee, chyba nie, nie rusza się ani trochę… To raczej coś sztucznego, jakiś przedmiot… Sztuczny ptak! Sztuczny albo martwy i wypchany! Nie, chyba takiego by dzieciom nie pokazywała… To musi być sztuczny ptak! Pewnie sójka, bo gołębia to chyba każde dziecko zna.
Pani więc chodzi ze sztucznym ptakiem w ręku i coś mówi. Pewnie o tym ptaku, bo po co miałaby mówić o czymś innym trzymając jednocześnie tego nieszczęsnego ptaka-atrapę? W pewnym momencie pani zbliża się z “ptakiem” do dzieci i każdemu z nich tym ptakiem przed nosem przejeżdża, Co ciekawe, nie zwalnia przy tym kroku. Robi to sprawnie, ciach - ciach, krok za krokiem, nos za nosem. Wszyscy teraz uważnie patrzą i podziwiają ptaka. Patrzcie i zapamiętajcie, tak wygląda sójka. Jedno z dzieci (jedno na całą grupę!) wyciąga rękę, żeby ptaka dotknąć, jednak pani ma już na takie ataki manewr wyćwiczony. Sprawnym, ledwo dostrzegalnym (a jednak!) ruchem unika kontaktu dziecka z ptakiem unosząc rękę kilka centymetrów wyżej - tak, żeby nie było widać, że zabrania się dotykać, ale na tyle skutecznie, że dziecko ptaka nie dosięga.
Dalej patrzeć byłoby już trochę nie na miejscu, moja pozycja zmieniła się na tyle, że dyskrecja przestała być możliwa.
Ten chodzi za mną od tamtej pory, nie sprawiając mi przy tym żadnej przyjemności. Pani i ptak. Sztuczny ptak w ręku pani, która coś o nim mówi i przesuwa tą sztuczną sójką przed oczami dzieci ruchem tyleż płynnym, ile nie pozwalającym czemukolwiek się przyjrzeć. Dotykać nie wolno. Dzieci, jak to dzieci - część na panią patrzy, część rozgląda się po parku (na żywe ptaki sobie może chcą popatrzeć), jedno dziecko wyciąga rękę. Pani robi wykład, wychowawczynie stoją, pilnują i daję sobie rękę uciąć, że nudzą się niemiłosiernie. Do dzisiaj nurtuje mnie pytanie, czy ta pani miała przy sobie więcej sztucznych ptaków i jeśli tak, to gdzie je trzymała… No czyż to nie wyśmienity pomysł, żeby o ptakach w parku opowiadać? Ciepło, słońce przygrzewa, na zwalonym pniu usadzić dzieci można i niech w tych okolicznościach przyrody przyrodę poznają…
Wiem, jestem trochę złośliwa. Ale to dlatego, że przeżyć nie mogę, iż w parku, gdzie ptaków żywych co nie miara, chodzą tam, pływają, fruwają, ćwierkają, śpiewają, skrzeczą, kraczą - że w takim miejscu pani dzieciom przyrodę sztucznym ptakiem zasłania. I nawet dotknąć nie pozwala (chociaż może to i dobrze - taki sztuczny ptak pewnie w dotyku nie jest za przyjemny).
I właśnie taki Spark nie jest, nie tak dzieci poznają świat w naszej szkole. I niech brzmi to jak tania reklama, niech będzie, że wszyscy o swojej szkole tak mówią - trudno. Nie można w obliczu sztucznych ptaków siedzieć cicho. Pracuję w sparkowym 1-3 zdaje się, że szósty rok i ani razu sztucznej sójki tam nie widziałam (choć raz wleciała nam do sali prawdziwa sikorka!). Sztuczny ptak to dla mnie aranżowanie dzieciom czasu od A do Z, to kurczowe trzymanie się litery podręcznika czy zestawu ćwiczeń, to bezrefleksyjne trzymanie się metod, treści czy praktyk, które stworzono lata świetlne temu, w innym świecie i dla innych dzieci. Szkoła, w której to nauczyciel decyduje o wszystkim w 100%, w której dziecko ma za zadanie siedzieć równo z kolegami i koleżankami, słuchać, patrzeć, wykonywać i “broń boże nie dotykać!” - w takiej szkole pokazuje się dzieciom sztuczne ptaki. Takie, których nie spotkają za murami szkoły, bo tam nad ich głowami fruwają ptaki prawdziwe, głośne, robiące kupy z góry, dbające o swoje pisklaki, hołdujące ciekawym zwyczajom.
Spark nie jest szkołą oderwaną od rzeczywistości i wiem co mówię. Na zajęciach dzieci mają wpływ (nie mylić ze 100% decyzyjnością) na swoje uczenie się. Są w prawdziwej edukacji, cały czas. Mogą dotykać. Błądzić. Mogą rozglądać się “po parku”, jeśli to bardziej je ciekawi od sztucznego ptaka. Mogą nawet wstać z tego nieszczęsnego pnia, mogą przerwać wykład dawany w marszu, żeby zapytać o ptaka, który nurkuje właśnie w stawie (tak dla przykładu nurkuje oczywiście).
Ja wiem, że to piszę to zbyt przesłodzonymi, poetyckimi metaforami, ale sztuczny ptak wymaga wyciągnięcia prawdziwych dział. Nic na to nie poradzę. I tak sobie myślę, że może warto byłoby napisać tutaj czasami nie o sztucznych i prawdziwych ptakach, ale o tym, jak wyglądają fragmenty naszej sparkowej codzienności. Co, jak i dlaczego tak właśnie robimy. To może ja czasami wpadnę tutaj i coś takiego napiszę.
Żebyście nie myśleli, że Wam sztucznym ptakiem przed oczami macham…
Z wyrazami szacunku
RR
PS Rano, dzień po napisaniu tego tekstu, zastałam w sali sytuację, którą pokazuję na zdjęciach poniżej. Nic o tym nie wiem - ja, nauczycielka w tej grupie! Uczennica ustawiła sobie już rzeczy potrzebne jej zapewne do prezentacji książki, którą przeczytała. Nawet nie wiem, jaka to książka! Żadnej lektury nie zadawałam, każdy mógł przeczytać taką książkę, jaką chciał. Ciekawa jestem, o czym będzie ta prezentacja, już się nie mogę doczekać!
I to właśnie - w mojej ocenie - jest "żywa" edukacja